piątek, 23 grudnia 2011

To juz Boze Narodzenie?

Niby pieke makowce, czyszcze i kroje sledzie (tak, ja tradycyjnie kupuje te z beczki, co tu nie jest latwe), gotuje zupe grzybowa, ale jakos nie chce mi sie ciagle wierzyc, ze to juz koniec grudnia. Moze jest to koniec wrzesnia... gina gdzies dni, tygodnie i miesiace. Wydaje sie, ze nie tak dawno byla Wielkanoc. 


Wszysko jest juz pokupione. Nasz niezawodny ruski sklep mial wszystko, co nam na Swieta bylo potrzebne. Ten polski sklep, ten na przeciwko ruska, ten, w ktorym nigdy nic nie bylo, zbankrutowal juz w zeszlym roku co nam zaoszczedzilo czasu skoro nie musielismy, chocby tylko z solidarnosci, do niego zajrzec. 


Przepraszam, ze wiekszosc z Was nie dostanie kartek swiatecznych. Komputer zjadl moje adresy, a wiekszosci nie pamietam. Kenneth obiecal mi je odzyskac, ale do nie dawna mial sesje wiec dopiero teraz bedzie mogl zobaczyc czy to jest mozliwe. 


Ja w tym roku mam zyczenie by mi nikt nie kupowal prezentow. Ja i tak mam za duzo wszystkiego i wole te pieniadze przeznaczyc na tych, ktorzy ich potrzebuja. Cos mi sie jednak wydaje, ze nasi panowie wcale mnie nie sluchaja. W przyszlym roku bardziej sie postawie.


Pogode mamy kalifornijska. Dla odmiany jest slonce... no niby to ma byc pora deszczowa ale ktos nawalil i deszczow nie bylo juz od dawna. 


Mamy w planie mala wycieczke tuz po Swietach, ale o tym napisze pozniej. Teraz musze leciec bo mi sie kapusta przypali.

Zyczymy Wam wszystkim zdrowych, pogodnych Swiat i duzo radosci w Nowym Roku.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Maraton zaliczony

No dobrze, wreszcie sie zbiore by cos napisac. Prawdziwy motyw zapewne jest taki, ze chce pozadzierac nosa bo w niedziele zaliczylam maraton. Dla mnie to jest wielkie zdarzenie, poniewaz rejestrowalam sie juz szereg razy i za kazdym razem byla jakas awaria w Polsce i musialam leciec. Tym razem nic sie powaznego nie stalo poza tym, ze ostatni miesiac mojego treningu byl fatalny. Nie wiem dlaczego stracilam motywacje, moje biegi zrobily sie krotkie a mimo to bardzo meczace. Zgodnie ze wszystkimi radami fachowcow nie powinnam byla dac rady przebiec tych 42 km (26.2 mil). Znajomy, ktory przebiegl ten maraton w zeszlym roku poradzil bym na przemian biegla i szla i w ten sposob zapewnila sobie dotarcie do mety. Jest to standardowa technika wielu osob wiec pomyslalam sobie, ze dlaczego nie. W koncu nie planowalam bic rekordow. 

Trasa maratonu
Trasa tego maratonu wiedzie z miejscowosci Folsom do Sacramento, ktore jest stolica stanu Kalifornia. Jest to falisty kurs, ktory snuje sie przez urocze podmiejskie tereny i konczy sie przed budynkiem stanowego parlamentu. Ja nie lubie plaskich tras wiec ta, nieco pagorkowata bardzo mi odpowiadala. 

O 5-tej rano autobusy zabraly nas z hotelu, ktory jest blisko mety do miejsca startu. Tak sie jakos stalo, ze kierowca zabladzil i wyladowalismy na cichym i spiacym jeszcze osiedlu. Na kazdym skrzyzowaniu byl znak stopu a hamulce naszego i zapewne reszty autobusow, ktore za nami jechaly, potrwonie piszczaly. Wyobrazam sobie so mieszkancy tego osiedla sobie mysleli w ten ladny niedzielny poranek.
W koncu jakos dojechalismy na miejsce choc nie obylo sie bez GPS-a na telefonie. 

Budynek parlamentu stanu Kalifornia i meta maratonu
Prognoza pogody przepowiadala zimny dzien (switem 0C), slonce i jedyna niewiadoma byly wiatry, ktore jeszcze w sobote wialy na potege. Jednak chyba bogowie wiatrow mieli litosc nad 9 tysiacami maratonczykow bo dzien byl wyjatkowo spokojny.

Biegniecie w takiej masie ludzi na poczatku nie jest latwe bo trzeba sie dopasowac to tempa tych wokolo. Ja liczylam, ze jak dobrze pojdzie to dobiegne do mety w 5 godzin, choc nie wykluczylam, ze moze byc 5:15 lub nawet 5:30. Tak czy inaczej nie spieszylo mi sie, bo wiedzialam jak bardzo bylam niedotrenowana i ze bardzo latwo jest sie wyproc z energii na samym poczatku. 

Atmosfera na trasie byla wspaniala. Ludzie z okolicznych domow powychodzili na ulice i zachecali do biegu. Dzieciaki wystawaly lapki by w nie klepnac (nie minelam ani jednego), co jakis czas byla muzyka albo z glosnikow, albo na zywo. Przez czas jakis bieglam i rozmawialam ze strazakiem, ktory mial w planie przebiec caly maraton wyposazony jak to pozaru; w sumie niosl na sobie dodatkowe 25kg! 

Kilometry lecialy dosyc szybko. Aktualnie gdzies mi wcielo z 5-6km i jak sie obudzilam bylam znacznie dalej niz myslam. Bylam tez zaskoczona, ze nic mnie nie bolalo, i jak malo bylam zmeczona. Kolo 36km to wszystko sie zmienilo. Zaczelam czuc skurcz w obu lydkach. Pare lat temu miewalam takie skurcze w nocy i pamietalam, ze jak napielam lydke to udawalo mi sie im zapobiec. W czasie biegu to nie jest latwe, ale nie mialam wyboru. Skurcz by mnie zmusil do zatrzymania a do tej pory bieglam non-stop i na prawde chcialam przebiec cala trase. Ja nigdy nie laduje na piecie jak biegne ale teraz musialam i jakos to pomoglo.
Kolo 38km jakis pan zaczal klaskac i krzyknal do mnie, ze skoro moge sie ciagle usmiechac na 38-ym kilometrze to moze powinnam przyspieszyc. Nawet nie wiedzialam, ze sie usmiecham ale na prawde poza bolem w lydkach i stopach nic mi nie dolegalo wiec dlaczego nie? 

Ostatnie dwa kilometry byly trudne. Dopiero pozniej sprawdzilam na moim GPS-ie, ze sporo przyspieszylam. 

Kazdy, kto ukonczyl maraton dostal taki medal
Moj czas: 4 godziny 19 minut 50 sekund. Jestem absolutnie zaskoczona, bo nie planowalam takiego wyniku nawet gdyby trening mi poszedl dobrze. 
O dziwo nie bylam bardzo zmeczona. Oczekiwalam, ze bedzie znacznie gorzej.  Nogi nieco bolaly i dosyc szybko zaczely sztywniec, ale bylam w stanie chodzic bez wiekszych problemow. 
Poza meta byly rozstawione namioty z jedzeniem i piciem dla biegaczy. O ile bylam w stanie pic to po dwoch kesach banana zrobilo mi sie niedobrze wiec zrezygnowalam z jedzenia. Dopiero wieczorem zrobilam sie glodna i bylam w stanie zjesc obiad.

W domu czekaly na mnie balony i 26 roz, jedna roza za kazda przebiegnieta mile. 

Na drugi dzien nogi mialam jak z kamienia ale po 2-3 godzinach jakos doszly do normy.


(Przepraszam za bledy i literowki, ale bardzo sie spiesze i nie mam nawet czasu tych wypocin przeczytac, a chcialam sie pochwalic.)

czwartek, 1 września 2011

Znowu maraton?

No dobrze, upadlam na glowe i bede probowala biec maraton, znowu...

Pisze 'znowu' bo przeciez nie jeden raz probowalam i nigdy sie nie udalo i nigdy nie z mojej winy. No, moze wina to za duze slowo. Za kazdym razem jak probowalam albo ktos w Polsce sie rozchorowal albo umarl. Nie zartuje! No dobrze, raz, jeden raz, ja sie rozchorowalam na dwa dni przed maratonem na grype z goraczka 41 stopni. 
Mysle, ze to jakas klatwa ale postanowilam sie nie przejmowac i sie zarejestrowalam. Mam bardzo malo czasu na trening bo tylko 12 tygodni, ale moj znajomy trener, ktory niestety mieszka 500km od nas, twierdzi, ze mi to powinno wystarczyc. Zeby on widzial jaka jest moja "biegowa" kondycja to by sie tak nie wymadrzal. :-) 

No wiec znowu bede biegala bladym switem jakies absurdalne ilosci kilometrow. Sama radosc.
Tak serio to jestem calkiem podekscytowana, bo bez jakiegos konkretnego celu bywa trudno sie zmobilizowac do regularnego treningu. Krotki termin zmusi mnie do dyscypliny wiec jesli sie nikt nie rozchoruje, powinno mi sie tym razem udac.


Trzymajcie kciuki.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Pierwszy tydzien w domu

Dolecielismy jakos choc ten lot sie wyjatkowo dluzyl, a moze to nam sie tylko tak wydawalo.

Jak zwykle, pierwszy tydzien w domu po przyjezdzie z Europy to walka ze snem. Jakos w te strone jest nieco trudniej wiec budzimy sie kolo 1-szej, 2-giej w nocy i kolo 18-tej oczy nam sie kleja. 
Widoczek z mojej porannej wycieczki rowerowej
Niby wysilek fizyczny ma pomoc w przestawieniu sie na wlasciwy czas ale jakos moje bieganie (o trzeciej nad ranem!) i szybka jazda na rowerze (to juz za dnia) nic mi nie pomaga. 
No i zawsze nazbiera sie troche spraw, ktorych nie moglismy zalatwiac bedac w Polsce wiec jest nieco wiecej ganiania i nadrabiania. Janek ma w szczegolnosci troche zaleglosci w pracy a Kenneth juz zaczal niektore zajecia wiec sa pierwsze lektury i wypracowania. Dobrze, ze byl weekend to moglismy nieco nadgonic.

Nie mialam jeszcze okazji spotkac sie z mamami samoukow wiec wiem co sie dzieje tylko z poczty komputerowej. Bedzie wiec w tym tygodniu duzo planowania. Ja w tym semestrze chyba nie dam rady prowadzic zadnych zajec bo w ciagu lata poprzez moja wyprawe w gory i Polske nie mialam jak sie przygotowac. Moze to i lepiej bo bede miala wiecej czasu by znalezc materialy o uniwersytetach dla Kena. W Stanach proces wyboru szkoly wyzszej zaczyna sie duzo wczesniej niz za naszych czasow w Polsce. 

Koty jakos przezyly nasz wyjazd, ale widac, ze tesknily. Laza za mna krok w krok a w nocy spia aba na lozku i pilnuja bym gdzies im nie poszla. 

No to tyle w wielkim skrocie. 

Ciag dalszy nastapi.



poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Szlak ma oficjalnie 338km ale konczy sie na wysokiej gorze, z ktorej trzeba zejsc wiec dochodzi do 354km. Jak sie doliczy dojscia do punktow zaopatrzeniowych i wycieczki w bok te planowane i te przypadkowe  to w sumie jest 402km. W glowie mi sie nie miesci, przeszlam 402 (czterysta dwa) km.

Kenneth zrezygnowal jak musielismy sie wyewakuowac ze szlaku dowiedziawszy sie o smierci Krzysztofa. Wygasl w nim entuzjazm i tyle. Ale przeszedl polowe i to tez dobre. Ja tez myslalam nie wracac, ale Janek trzymal sie dobrze i zachecal bym kontynuowala, bilety do Polski moglismy miec w sensownej cenie dopiero na 16-go wiec zdecydowalam skonczyc moja wedrowke.





Szlak jest nieprawdopodobnie piekny i o wiele trudniejszy niz jakikolwiek, na ktorym bylam. Snieg na dodatek dolozyl dodatkowe przeszkody, a w tym roku gory Sierra Nevada dostaly 200% normalnego opadu. Zima byla dluga wiec snieg zaczal sie topic sie bardzo pozno. Nigdy do tej pory nie mialam okazji pokonywac pol sniegowych na stromych stokach, i nie musialam nigdy przekraczac rwacych, glebokich i lodowatych strumieni. W srodowisku chodzily legendy o tym jak wyjatkowo trudny jest w tym roku szlak i jak wiele osob rezygnowalo juz po paru dniach. Mysle, ze bylo w tym duzo szczescia, ze skonczylam no bo na pewno nie doswiadczenia i rozsadku. Nie czulam sie nigdy na prawde zmeczona i na pewno nie zniechecona.

Zgubilam szlak tak na serio tylko raz i to w pierwszej czesci wyprawy jeszcze z Kenem. Poszlismy za sladami w sniegu na przeleczy Donohue i nie sprawdzilismy mapy. Slady pozniej gdzies znikly a my wyladowalismy na podejsciu na inna przelecz i aktualnie bylismy na wiekszej wysokosci niz miala nasza docelowa przelecz. Blad poprawilismy szybko (2 godziny) i pozniej sprawdzalismy mape znacznie dokladniej i czesciej.

Wpadlam do strumienia tylko raz. Glaz, na ktory Kenneth skoczyl bez problemu, postanowil sie przechylic pod moim ciezarem (pora zrzucic pare kilo) i runelam w wode. Poza guzem na glowie i zadrapanym goleniem nic mi sie nie stalo. Aparat ucierpial i przez dwa dni chlupala mu woda w obiektywie, ale pozniej zdecydowal sie dzialac. 




Moja czesc solo, bez Kena byla sporo trudniejsza ze znacznie stromszymi przeleczami i wieksza iloscia sniegu. Jestem z siebie dumna i blada, ze dalam sobie rade, bo kilku znajomych z forum internetowego, ktorzy mniej wiecej w tym samym czasie robili szlak, zrezygnowalo, a jeden aktualnie mial wypadek i musial byc ewakuowany przez helikopter. Moze dobrze, ze dowiedzialam sie o tym wszystkim dopiero po powrocie do domu bo zapewne bym sie bala co nie byloby dobre.










Na sam koniec postanowilam wdrapac sie na gore Whitney w nocy przy swietle ksiezyca by zobaczyc wschod slonca. No wiec ksiezyc postanowil sie schowac za gore jak tylko weszlam na szlak a ja na dodatek zapomnialam, mimo, ze na Whitney bylam dwa razy, jak trudny jest szlak po grani. Po nocy jest on jeszcze trudniejszy, ale powoli, bardzo powoli jakos dogramolilam sie do szczytu. Wiekszosc ludzi zostawia ciezkie plecaki na grani, ale ja tym razem bylam madrzejsza i wzielam plecak by miec ze soba spiwor. Na szczycie, ktory ma wysokosc 4421m, bylo lodowato i wiatr wial jak szalony, wiec spiwor sie bardzo przydal, ale warto bylo pomarznac bo wschod slonca byl przepiekny.

Nie bede sie zbytnio rozpisywac, ale chce wspomniec tylko o wspanialych ludziach, jakich spotkalam na szlaku. Bez wyjatku byli to nieprawdopodobnie sympatyczni i pomocni ludzie. Przez dwa dni pokonywalam szlak z bardzo milym Australijczykiem. Zapoznalam sie tez z nieprawdopodomym Japonczykiem, 























ktory przylatuje do Stanow by brac udzial w ultra-maratonach po 160km kazdy. Ten facio ma 55 lat. Bylam dumna i blada, ze aktualnie poczekal na mnie bysmy mogli razem zejsc z gory Whitney. Ciekawe o ile szybciej by szedl beze mnie. Niektorymi wieczorami spedzalam szereg godzin gadajac z roznymi wloczykijami zupelnie jakby to byli moi najblizsi znajomi. Te spotkania byly niewatpliwie jedna z wiekszych atrakcji szlaku. Jedyna rzecz, ktora mnie nieco irytowala to to, ze wcale nie bylo kobiet solo. To mi sie wydaje nieprawdopodobne. Wiem przynajmniej o jednej, mojej znajomej ze stanu Oregon, ktora w przyszlym roku bedzie szla sama ale czy kobiety tak na prawde sie boja cos zrobic same? Czy to moze mezowie je kontroluja i zabraniaja? 

To jest bardzo krotka relacja, ale musze sie pakowac na wylot do Polski. Moze pozniej napisze wiecej. 
(Blogger doprowadza mnie do rozpaczy nieudacznym formatowaniem tekstu; co wiecej nie zawsze daje poprawic pomylki!)







niedziela, 14 sierpnia 2011

Krzysztof

By opisac co sie stalo i co czuje nie mam slow. Chce tylko powiedziec, ze choc tak daleko mieszkamy, Krzysztof byl wazna czescia mojego zycia. Znalam go prawie tak dlugo jak Janka czyli wieksza czesc mojego zycia. Bedzie po Nim duza pustka. 




Niech Ci bedzie dobrze, gdzie jestes Krzychu. Za szybko odszedles, mogles jeszcze z nami pobyc.

niedziela, 24 lipca 2011

Dzien odpoczynku

Przeszlismy 160km ale najtrudniejsza czesc szlaku jeszcze przed nami. Idzie nam dobrze choc snieg na przeleczach i trudne przeprawy przez rwace strumienie bardzo nas spowalniaja. Spotykamy bardzo ciekawych ludzi a i sami many juz normals slawe jako mama z synem i ci, co zabladzili na przeleczy Donohue. O tym napisze jak wrocimy.- Nieco zabawne.








czwartek, 21 lipca 2011

Check-in/OK message from Ewa's Trip SPOT

Ewa's Trip
Latitude:37.53955
Longitude:-118.97
GPS location Date/Time:07/21/2011 17:00:37 PDT

Message:110km Idzie nam swietnie Cud swiata

Click the link below to see where I am located.
http://fms.ws/5RNIo/37.53955N/118.97W

If the above link does not work, try this link:
http://maps.google.com/maps?f=q&hl=en&geocode=&q=37.53955,-118.97&ll=37.53955,-118.97&ie=UTF8&z=12&om=1

Ewa's Trip

You have received this message because Ewa's Trip has added you to their SPOT contact list.

Every day is an Adventure. Share Yours.
http://www.findmespot.com

Check-in/OK message from Ewa's Trip SPOT

Ewa's Trip
Latitude:37.53954
Longitude:-118.96994
GPS location Date/Time:07/21/2011 16:47:29 PDT

Message:110km Idzie nam swietnie Cud swiata

Click the link below to see where I am located.
http://fms.ws/5RMtP/37.53954N/118.96994W

If the above link does not work, try this link:
http://maps.google.com/maps?f=q&hl=en&geocode=&q=37.53954,-118.96994&ll=37.53954,-118.96994&ie=UTF8&z=12&om=1

Ewa's Trip

You have received this message because Ewa's Trip has added you to their SPOT contact list.

Every day is an Adventure. Share Yours.
http://www.findmespot.com