sobota, 31 lipca 2010

I co dalej? Manifest zyciowy?

Nie mysle, ze mozna sie przyzwyczic do mysli o raku. Nie mysle, ze nalezy sie do niej przyzwyczjac, ale tez nie chce by rak sie stal centrum mojej uwagi i mojego swiata. Pierwszy szok juz nieco przeszedl wiec moge zaczac myslec o dalszych krokach. Ciagle jeszcze malo wiem, choc czytalam juz sporo. Wiem przynajmniej jakie zadac lekarzom pytania, bo jeszcze dwa dni temu nie wiedzialam nawet od czego zaczac. Ale to co jest dla mnie najwazniejsze to by 
NIE ZYC ZYCIA PASOZYTA
ktory mysli tylko, ze jak jest chory to mu sie nalezy i skad moze cos wyciagnac z powodu choroby. Nie wiem, czy mam raka bo nie zawsze jadlam zdrowo, bo nie zawsze dbalam o swoja kondycje, czy dlatego, ze nasza cywilizacja zatruwa srodowisko. Jaki by nie byl powod tej choroby. Nie wiem czy to ja czy ktos inny jest winny, ze mam raka. Jest to choroba  wylacznie moja i nie uwazam, ze z jej powodu naleza mi sie jakiekolwiek przywileje. Moze bede miala to szczescie i uda mi sie zachowac aktywnosc przez czas leczenia ale juz sobie obiecalam, ze zrobie co tylko bede mogla by sie nie zmienic w kreature, ktora tylko wyciaga rece o pomoc fizyczna czy finansowa. Bede sie tez starala by w miare mozliwosci zyc ciekawie. Mamy juz zaplanowane wyprawy na wystawy i w gory.  Mam grono bardzo wrazliwych i serdecznych ludzi, ktorzy wiem, ze zawsze wspomoga emocjonalnie i jesli bym juz na prawde potrzebowala w kazdy inny sposob. 
Nie ludze sie, ze zawsze bedzie latwo, ale moze pod ta ciemna chmura jest jakis promien slonca. 


To brzmi wszystko strasznie powaznie, ale czuje, ze musze jakos sobie wyklarowac co jest dla mnie na prawde wazne.

Z innych ciekawostek to ramach okresowego przegladu mialam tez kolonoskopie. Sama radosc! Spora glodowka przed, moim ulubionym pokojem przez dzien byla ubikacja, ale sam zabieg byl szybki (no poza czekaniem bo lekarz mial jakis ciezszy przypadek przede mna) i jak dla mnie bezbolesny.  Mialam kilka polipow, ktore mi wycieta na miejscu. Dobra wiadomosc to to, ze nie ma raka. - To lekarz moze zobaczyc od razu. Czy jest stan przed-rakowy to sprawdza dopiero w laboratorium, ale nawet jesli jest to znaczy to tylko, ze bede musiala sie sprawdzic za... trzy lata. Jesli tkanka jest czysta to nastepny test za latek piec.

Dosyc o lekarzach. Teraz o naszym weekendzie. Janek lubi trenowac na okolicznej gorce (Mission Peak). Jest to strome podejscie, ok 8km z pieknymi widokami na Krzemionkowa Doline. Mi sie juz Mission Peak znudzil, choc przyznam, ze dobrze wyrabia kondycje. Ja wolalam jednak dzisiaj sobie pobiegac bo dawno serio nie biegalam. Mysle tez, ze syn i tata powinni miec troche czasu bez mamy. Prawda, ze dobry wykret by miec troche czasu tylko dla siebie?
Chlopaki milay radoche, co widac po glupawej minie Kenusia
No i natkneli sie na grzechotnika, ktory odwrocil sie do nich swoja lepsza strona.

Potem spotkali dzikie indyki; zawsze kolo swieta dziekczynienia, i tylko wtedy, mamy ochote na male polowanie, glownie bo jestesmy bardzo ciekawi jak taki dziki indyk smakuje.

No i oczywiscie byly jaszczury, ktorych my tu mamy mnostwo. Bardzo je lubimy jak sie wygrzewaja na sloncu czasem wcale nie zwracajac uwagi na placzacych sie wokolo ludzi. Najczesciej widujemy te szare, niektore nawet czasem wspinaja sie na nasza siatke od okien.  Kilka razy widzielismy sliczne seledynowe i szare w pomaranczowe ciapki.

 Natomiast ja na moim biegowym szlaku natknelam sie na tylko sasiadke, (wiec nie robilam zdjec), ktora wlasnie zaczela biegac bo spacerki po naszym osiedlu jej nie wystarczaja. Ona jest jedna z tych osob, ktore beda zawsze chude - nic tylko zazdroscic - ale chude nie znaczy w dobrej kondycji czy w dobrym zdrowiu wiec ciesze sie, ze bedzie biegac. Nie, nie znaczy, ze bede miala towarzyszke do biegania. O ile lubie wycieczki z plener ze znajomymi, o tyle na biegi lubie chadzac sama. Czasem wezme ze soba Kenusia. Czesto biegam bardzo wczesnie rano i to jest moj magiczny czas. Taki ranny bieg to jak nakrecenie zegara by chodzil rowno caly dzien.

Na jutro nie mamy wielkich planow. Ja znowu bede biegac, tym razem boso. Pozniej wybieram sie na moj ulubiony targ warzywny gdzie sa juz ze trzy stanowiska z warzywkami ekologicznymi, a ze teraz jest wspanialy sezon na wszelakie warzywa, wygladaja one tak smakowicie, ze slinka leci. To znaczy mi leci, Jasiowi i Kenusiowi jakby nieco mniej.
Kenus ugotuje obiad wg kuchni francuskiej BOEUF BOURGUIGNON. Jego wybor przepisu. Jak dla mnie to przepis jest zbyt dlugi i zbyt pracochlonny, ale jak on ma zapal i chce mu sie to ja oczywiscie chetnie to zjem.
Wieczorem natomiast we trojke wypozyczony film, The Matrix, bo Janek twierdzi, ze go nie widzial co mi sie wydaje zupelnie niemozliwe.

No dobrze, nazbieralo sie tych postow, ale to sa wakacje, przynajmniej jak dla mnie wiec mam czas sie podzielic tym co robimy. Wkrotce zacznie sie wiecej pracy i nie bedzie czasu na zabawy wiec i moze nie bedzie o czym pisac. 

środa, 28 lipca 2010

Skyline to the Sea tylko ze pod gorke

Nasze plecaki wyszly nieco za ciezkie jak na tak krotka wyprawe. Moj wazy 11.5kg a Kenusia 8kg a to nawet nie wlicza wody. Niesiemy ze soba trzy-osobowy namiot bo tylko taki mamy. Na szlak John Muir kupimy lub pozyczymy cos znacznie lzejszego. Nasz pojemnik na jedzenie jest ciezki. Takie pojemniki sa wymagane w wielu parkach narodowych bo miski lubia jesc ludzkie papciu. Na krotkie wycieczki jakie do tej pory robilismy nasz pojemnik nam wystarcza ale na JMT wypozyczymy wiekszy i duzo lzejszy i oczywiscie tak drogi, ze nie ma sensu go kupowac. Wszystko to sa nauki, ktore bardzo nam sie przydadza w przyszkym roku.


Dzien 1
Ja nie moge spac i budze sie o 1:20 - podniecenie? Daje chlopakom spac nieco dluzej, ale o 5-tej jestesmy juz w drodze. Jas nas podwozi i za trzy dni nas odbierze jesli gdzies po drodze nie zabladzimy lub nie padniemy z wycieczenia. O ile ja mam tony watpliwosci czy dam rade tyle przejsc z plecakiem, on jakos wcale sie nie martwi. No a Kenneth to juz w ogole jest przekonany, ze moglibysmy przejsc 50 km w jeden dzien. Moze on by mogl...

6:30 i jestesmy na szlaku. Jest nieco mgliscie, jak to zawsze na wybrzezu w lecie i chlodno. Niby cos mielismy oplacic przy wejsciu na szlak ale nie widac skrzynki a nam sie nie chce jej szukac wiec ruszamy w droge. Poczatek jest dosyc plaski wiec idziemy dosyc szybko zatrzymujac sie tylko by zrobic zdjecia. Jas wlasnie kupil sobie nowy aparacik fotograficzny bo stwierdzil, ze jak gdzies jedziemy to dzielenie sie jednym to jest zawracanie glowy ale byl tak mily, ze pozyczyl mi go na te wyprawe. Kenus wiec dostal moj aparat by i on swobodnie mogl robic zdjecia. A jest co fotografowac bo jest pieknie. Jestesmy w jestesmy w lesie sekwojowym
gdzie sekwoje konkuruja z jedlica Douglasa o to kto jest wyzszy. W koncu sekwoje wygraja, ale te sa jeszcze mlode, bo starodrzew wycieto prawie co do pnia pod koniec XIX wieku. Ciagle nawet tych mlodych rozmiar jest oszalamiajacy. O sekwojach mozna by duzo mowic ale w skrocie:
  • jest to drzewo, ktore rozmnaza sie w dwojaki sposob: przez korzenie (dlatego czesto widac grupy sekwoi rosnacych razem lub przez nasiona, ktore sie otwieraja tylko w ogniu (pozar lasu robi sekwojom miejsce do rozwoju)
  • sa ognio odporne' czesto widac sekwoje cale osmalone ale nie uszkodzone
  • sekwoje maja bardzo plytkie korzenie; w lecie, kiedy nie ma u nas opadow korzystaja z tego, ze sa wysokie i 'zbieraja' krople wody z porannych mgiel; te kropelki opadaja a sekwoja pije; jest to niesamowite, bo miejscami to wyglada jakby pod drzewem padal deszcz choc reszta lasu jest sucha
  • mimo, ze jest to drzewo bardzo twarde, odporne na ogien i insekty, nie nadaje sie do budowy bo jest to drzewo bardzo kruche; sekwoja jak upadnie, peka; 
Towarzyszy nam szmer strumienia, ktory placze sie wokol naszego szlaku. Ja grzecznie przechodze na druga strone po mostkach. Kenneth natomiast woli skakac po glazach mimo, ze ma ciezki plecak (na drugi raz dopakuje mu wiecej rzeczy). Wlosy mi deba staja no bo jak sobie cos uszkodzi to z naszej wedrowki nici. A on tylko mowi: "Mamo, zrelaksuj sie", co normalnie doprowadza mnie do szalu, ale w tym lesie jakos nic nie jest w stanie mnie zirytowac. Nawet jestem zadowolona, ze on jest taki sprawny i troche BARDZO mu tego zazdroszcze. 
Szlak robi sie nieco stromszy ale pary w nogach nam jeszcze nie brakuje wiec prawie wcale nie zwalniamy. Wkrotce dochodzimy do Berry Creek Falls (Wodospadu Jagodkowego Stumyka - prawda, ze urocza nazwa?). Znamy to miejsce z naszych poprzednich wypraw i ciagle jestesmy nim zauroczeni. Siadamy sobie na laweczce, wyciagamy przegryzki w postaci orzechow i suszonego miejsca i gapimy sie na wodospad. Jest jeszcze wczesnie rano i wodospad jest nasz. Normalnie jest to bardzo popularne miejsce i przychodza tu tlumy ludzi, ale teraz jeszcze wszyscy spia.
Reszta szlaku to praktycznie non stop wspinaczka. Mowie Kenusiowi, ze ostatni kawalek jest w dol, ale on jakos tego nie pamieta, a i ja zaczynam watpic w swoja pamiec a uda zaczynaja  sie  serio buntowac przy kazdym kroku. Zostaly nam jakies 3 kilometry, wiec niby nic, ale dlaczego musi byc tak stromo? Na dodatek podnieceni wizja campingu i odpoczynku... przyspieszamy. Pojawili sie wreszcie ludzie na szlaku idacy w strone wodospadu. My pod gore z ciezkimi garbami pedzimy szybciej niz ci idacy w dol. Najszybszy odcinek naszej dzisiejszej wedrowki jest na najstromszym kawalku. W koncu dochodzimy do grani i jest nasz oczekiwany kawalek w dol. Nie jest tego duzo, bo tylko ok kilometra, ale coz za wspaniale uczucie. 
No i w koncu jestesmy na miejscu i jaki kontrast. Mnostwo samochodow na parkingu, ludziska oblegaja co wieksze sekwoje i prstykaja setki zdjec. Prosze jakies przytyte turystki by wylazly spod  wielkiego kilkuset letniego drzewa, ktore jest nawet ogrodzone plotkiem z tabliczkami by nie wchodzic. Tlumacze uprzejmie jak plytko pod ziemia ta sekwoja ma korzenie. Panie wygladaja na zaklopotane i mowia, ze nie wiedzialy a ja sobie nieco zlosliwie mysle, ze przeciez po cos ten plotek tam jest, nie?
Znajdujemy sobie maly stolik i gotujemy  lunch. Pierwszy i najdluzszy (20 km) segment wycieczki za nami. Stopy mamy jakby nieco poobijane, uda i lydki bardzo nieszczesliwe. Nie chce nawet myslec o tym jak ja bede sie czula jutro.
Idziemy do biura sie zarejestrowac. Nasze rezerwacje sa jak trzeba, nikt nas nie pyta o jakies oplaty na dole szlaku. Placimy tu i mila pani pokazuje nam gdzie jest nasze kampowisko. Znowu idziemy w las gdzie jest cicho i spokojnie. Szybko rozstawiamy namiot i padamy trupem.
Drzemka dobrze nam obojgu robi bo jak sie budzimy jestesmy gotowi na mala wycieczke do  malutkiego ale bardzo urokliwego wodospadu. Kenus idzie na bosaka, ja, nie wiedziec dlaczego, nie. Ten szkak wydaje sie byc popularny wsrod rodzin z malymi dziecmi bo jest to male pare kilometrow i w miare po plaskim. Wodospadzik jest sliczny i gdyby nie to, ze jestesmy bardzo, bardzo glodni moglibysmy przy nim siedziec godzinami.


Dzien 2
Budze sie ze stopami jak w gipsie. Nie tylko sa ciezkie, ale zadne sciegno czy miesien nie chce pracowac. Do kibelka jest moze z 50m i ledwo tam sie dowlekam. Mysle sobie, ze kleska i szybko planuje odwrot, ale o dziwo juz w drodze powrotnej wszystko zaczyna pracowac jak nalezy. Kenneth dla odmiany budzi sie z podskokiem. Czyzbym sie starzala? (Jakby to byla jakas wielka nowina, nie?)

























Przy sniadaniu ewaluujemy nasz marsz pierwszego dnia i oboje sie zgadzamy, ze to jest bez sensu tak pedzic, ze dzisiaj bedziemy isc wolniej i nauczymy sie relaksacji chocby nie wiem jak nas to stresowalo. Relax to jest slowo, ktore nie istnieje w moim slowniku. Zawsze sie spiesze, zawsze staram sie byc na czas. No ale tu nie musimy byc nigdzie na czas. No niby mamy dojsc do wyznaczonych miejsc namiotowych przed zmrokiem, ale nie to, ze mamy az tak duzo do przejscia a czasu jest mnostwo. Dzisiaj wiec idziemy znacznie wolniej i tylko od czasu do czasu przypominamy jedno drugiemu by spowolnic.
Dzisiejszy szlak tez oddala nas bardziej od cywilizacji. Przez caly dzien widzimy tylko jedna parke z plecakami - ja myslalam, ze bedzie znacznie wiecej ludzi.
Pierwsze kilka kilometrow wiedzie przez las. Czasem mamy szczescie i szlak idzie w dol ale wiekszosc czasu pniemy sie w gore. Rozumiemy doskonale dlaczego znakomita wiekszosc ludzi idzie w odwrotna strone. Jest nieprawdopodobnie cicho bo strumien, w dolinie jest bardzo leniwy i ledwo ciurka. Slychac opadajace liscie. Jestesmy zauroczeni. W Japonii sa programy lecznicze, ktore sie nazywaja "kapiela lesna". Szereg badan stwierdzilo, ze kilka dni w lesie wzmacnia system immunologiczny, poprawia prace serca itd, itd. Ten link jest po angielsku i jest tam duzo odnosnikow do aktualnych badan naukowych. My czujemy, ze nie tylko kapiemy sie w lesie ale plywamy. Nikt nas nie musi przekonywac, ze w tym Japonczycy na pewno sie nie myla. Oboje czujemy sie dziwnie radosni. Kenus wiele razy powtarza, ze jest bardzo szczesliwy. Ja tez tak czuje.
Jest w koncu nagroda za nasza dzielna wspinaczke. Jestesmy ponad szczytami sekwoi i mozemy podziwiac widoki na ile ranna mgla pozwala. Rozpiera nas duma jak widzimy nisko pod nami doline, z ktorej wyszlismy. Nasz szlak zmienil sie z miekkiego pokrytego igliwiem dywanu na twadry piaskowiec. Roslinnosc jest tez inna, pojawily sie krzaczki manzanita i drzewa madrone. Nie znalazlam polskich odpowiednikow i artykulow. Madrone to sa jedne z ulubionych drzew Kenusia i jego kolegow. Jeszcze jak byli bardzo mali (4-5 lat) nazwali je drzewami lodowkowymi (refrigerator trees) bo one gubia kore i ich pnie sa bardzo zimne w dotyku. Na dodatek sa bardzo gladkie. Ja tez nie moge sie oprzec by nie poglaskac madrone jak przechodze.















Przez czas jakis idziemy grania ale wkrotce zaczynamy schodzic w doline. Niby dobrze ale Kenneth i ja
    

  
To cos to jest slimak bananowy (banana slug)


wiemy, ze piersze prawo wedrowek w naturze mowi, ze kazdy szlak, ktory schodzi w dol obowiazkowo zacznie sie piac w gore i robi sie stromszy proporcjonalnie do wagi niesionego plecaka.
Znowu jestesmy w glebokim lesie. Zgodnie z obietnica nie spieszymy sie zbytnio i nawet zatrzymujemy sie na porzadny lunch. Nie ma to jak posilek z torebki. Nie wiem jak oni to robia, ale te posilki sa nawet smaczne no i bardzo latwe do przygotowania. Gotujemy wode, zalewamy wysuszone danie w torebce, mieszamy i czekamy ok 10min. I tyle jest gotowania. Nawet nie ma gankow do zmywania.

Szlak jest na ogol oznakowany bardzo dobrze choc wyraznie jest wiecej znakow dla tych idacych w dol. Ale jakos sobie dajemy rade i nawet nie tak bardzo bladzimy. Jak dochodzimy na camping jest tam juz mala grupka mlodych ludzi, ktorzy zeszli z gor, w ktore my bedziemy isc jutro. Mowia nam, ze szlak byl latwy (no tak, oni mieli z gorki) i radza, ze sa bardzo ladne miejsca namiotowe nieco dalej w lesie. I rzeczywicie, znajdujemy poletko miedzy sekwojami, ciche i ustronne. Kenneth zapada w drzemke a ja chodze troche po lesie i pstrykam zdjecia. Jasia nowy aparat jest niesamowity. Jak na moje potrzeby, bieganie (zawsze mam aparat ze soba) czy wyprawy w gory jest nieco za duzy wiec Jas moze byc spokojny, ze mu go nie podkradne.
O dziwo mam sygnal komorkowy wiec dzwonie do Janka by mu powiedziec, ze jeszcze zyjemy i ze nie zabladzilismy ale on to i tak wie. On mnie chyba przecenia.
Nie daje Kenusiowi zbyt dlugo spac no bo co on bedzie robil w nocy. Robimy plan na nasz ostatni dzien bo mamy kilka opcji do wyboru. Mozemy isc oryginalnym szlakiem, ale ten idzie zbyt dlugo wzdluz szosy i pozniej mielibysmy duzo do dojscia to miejsca, z ktorego Jas ma nas odebrac. Inna opcja, nieco bardziej gorzysta to odbic od drogi i pojsc bardziej dzikim szlakiem. Oczywiscie, ze to nam bardziej odpowiada.
Po obiedzie zamykamy sie w namiocie i dlugo gadamy. Kenneth jest w siodmym niebie, ja chyba w osmym. Kapiel lesna wyraznie nam sluzy.






Dzien 3 
Dzisiaj nic mnie nie boli. Jestem nieco sztywna ale szybko dochodze do siebie. Ranek jest calkiem chlodny wiec zwijamy sie szybko. To znaczy tylko ja marzne. Kenus jest szczesliwy w krotkim rekawku i twierdzi, ze to jest idealna temperatura. Ja jestem nieco nieszczesliwa, bo nie mam w co sie przebrac. Nie zauwazylam, ze woda mi sie rozlala w plecaku i zmoczyla moje czyste ciuchy. Oczywicie te brudne nie zmoczyly sie wcale. Perfumy tez zostaly w domu wiec bede cuchnela.




















Jak opuszczamy campowisko, nasi sasiedzi dopiero zaczynaja sie leniwie zbierac. Alez my jestesmy zdyscyplinowani i zorganizowani. Podziwu godne.
Pierwszy odcinek szlaku idzie wzdluz drogi choc ruch jest praktycznie zerowy. Od czasu do czasu przejedzie samochod i pozniej znowu jest cisza. My tez duzo nie halasujemy choc jak proponuje Kenusiowi, ze przez pol godziny nie zamienimy ani slowa okazuje sie, ze nie jest mi tak latwo trzymac dzioba zamknietego.
Nie mozemy sie doczekac 'naszego' szlaku, ktory odbje nas od drogi ale jak do niego dochodzimy to humory nam sie nieco psuja. Jest notka na drogowskazie, ze kilka dni temu byl w okolicy napad na kobiete; zalaczony jest opis zboczenca. Przez nastepne pol godziny mysle o tym jak czasami ludzie maja nachrzanione w glowach. Na szczescie Mama Natura lagodzi moje ponure mysli i znowu ciesze sie okolica choc moje uda nie widza powodu do radosci bo znowu idziemy w gore. Wkrotce wychodzimy ponad korony drzew i praktycznie przez cala reszte szlaku mamy wspaniale widoki. Moglibysmy widziec ocean, ale jest mgla nadbrzezna. Natomiast u nas jest pelne slonce wiec pracujemy ciezej i pocimy sie wiecej. Kazdy maly cien jest wielka ulga.







Moj GPS zaczyna marudzic, ze konczy mu sie bateria a mi wcielo gdzies kabel do ladowaczki. Bardzo bym chciala miec nagrana cala wyprawe, ale obawiam sie, ze ostatnie pare kilometrow sie nie zalapie. Wylaczam go za kazdym razem jak sie zatrzymujemy by zaoszczedzic baterie. No i przyspieszamy mimo slonca i trudniejszego terenu. Skonczyl sie luksusowy szlak, teraz idziemy waska skalna sciezka, ktora przyczepiona jest do skaly. Miejscami troskliwi projektanci szlaku przyczepili do sciany kable. Kenneth ich sie trzyma tylko dlatego, ze go o to prosze. Ja nie jestem pewna swojego poczucia rownowagi z ciezkim plecakiem na grzbiecie wiec trzymam sie kabla kurczowo.
Ostatnie 4km znamy z naszych poprzednich wypraw do tego parku. Ciagle piekno skal i widokow robi na nas niesamowite wrazenie. Sa wreszcie jacys ludzie, glownie pasjonaci wspinania sie po skalkach. Ten park slynie z 'dobrych' skalek. Mam zanjoma, ktorej syn regularnie zajmuje czolowe miejsca w miedzynarodowych mistrzostwach wspinaczki. Dla niego te skalki to nic. Mi sie w glowie kreci tylko od patrzenia na tych ktorzy na nie wspinaja sie bez lin. Niektorzy wyraznie nie wiedza co robia.
Czujemy sie dumni i bladzi, ze nawet pod koniec szlaku nie wygladamy na zupelnie padnietych i ludziska nam ustepuja z drogi jak widza nasze wielkie plecaki. Ja szczegolnie jestem zachwycona Kenusiem, ktory ani razu nie marudzil i byl naprawde dobrym kumplem na tej wycieczce. Niestety nie bardzo mamy znajomych, ktorzy by sie na cos takiego z nami wybrali. A to maz nie pozwoli, a to dziecka zupelnie bez kondycji, a to mamy sie boja, ze wilki w lesie. Dzienne wycieczki to jedyne grupowe wyprawy jakie mi sie udaje zorganizowac.


Moj GPS jescze dycha wiec przyspieszmay, oj nasze biedne nogi, pedzimy ostatnie 2 kilometry i zadyszani wpadamy na parking. Szybko, by nie stracic okazji, robie zdjecie wyswietlaczki. Zrobilismy 58 kilometrow! Lzy mi sie cisna do oczu - jestem z nas bardzo dumna. Kenus tez jest szczesliwy ale twierdzi, ze on nawet przez chwile nie mial watpliwosci, ze damy rade. Pytam czy chce probowac zrobic JMT, 20-pare dni dluga wycieczke z plecakami w Sierra Nevada, a on bez chwili zastanowienia mowi, ze oczywiscie tak.
Nie mamy sygnalu komorkowego, ale jest platny telefon wiec dzwonimy do Janka. Jestesmy duzo przed czasem a Janek ma zebrania, z ktorych nie moze sie urwac. Mamy wiec 4 godziny do relaksacji. Decydujemy sie podejsc pod skalki, co jest nie dalej niz kilometr, bo tam jest ladnie i ciekawkie. Wlaczam wiec znowu GPS-a i idziemy do skalek. Po 200m GPS zdycha smiercia bohatera.




Skyline to the Sea but Uphill

Plan your trips with EveryTrail Mobile Travel Guides


 

Pod skalkami jest milo i cieplo. Siedze wiec sobie i patrze jak swiatlo sie zmienia w miare jak slonce chyli sie ku zachodowi. Kenus natomiast nie usiadzie nawet na minute. Sciaga buty i wspina sie po skalach na bosaka. Obiecuje mi tylko, ze na te najwyzsza nie bedzie wchodzil. Ja wiem, ze on dalby rade (kiedys chyba na nia wlazl), ale po trzech dlugich dniach z plecakiem jego miesnie zapewne nie sa tak sprawne a ja jestem cykor. On sie nawet nie kloci.


Co chwila przychodza jakies grupki mlodych ludzi; niektorzy probuja sie wspinac ale slabo im to idzie. Sa tez fachowcy z grubymi materacami, ktore maja zlagodzic sile upadku. Dwoch chlopakow  (18-20 lat) probuje szczescia na skale, po ktorej Kenneth lazil kilka minut wczesniej. Nie moga znalezc dobrej drogi by sie wdrapac. Kenus im cos radzi i od tej pory oni go traktuja jak eksperta co chwila pytajac gdzie widzi uchwyty i w ktora strone pojsc. Kenneth jest dumny i blady, ze starsi go tak sluchaja.




Jas przyjezdza na czas i cierpliwie wysluchuje naszych nieskladnych opowiesci. Jutro bedzie pokaz zdjec i moze nieco bardziej skladne opowiesci.


Epilog:

Wanna to cudowny wynalazek szczegolnie po paru dniach na szlaku
Ja nie doceniam swoich mozliwosci
Kawa nie jest niezbedna do zycia
Japonczycy maja racje; las i Mama Natura sa pomocne a moze nawet konieczne dla zdrowia
Za malo mamy w zyciu wysilku fizycznego
Herbata, chocby ziolowa to koniecznosc
Nie nalezy przenosic stresowych nawykow na lono Natury
Trzeba sie cieszyc nawet jak jest pod gorke bo to nas tylko wzmacnia

Inny rodzaj przygody zyciowej

Przygoda chyba z definicji to jest cos czego sie nie planuje i nie oczekuje. Jak ja mysle o przygodzie to zawsze oczekuje szcesliwego zakonczenia. Przygoda, o ktorej bede pisac jest w toku wiec nie wiem jeszcze jak sie zakonczy.
Nie ma co owijac w bawelne.
Mam raka piersi.
No, napisalam. Jest duzo latwiej napisac niz wyslowic wiec dopoki sie nie oswoje, jesli w ogole mozna  sie oswoic z ta mysla tak to zostawie, tylko w pismie.

Do wczoraj byly tylko domysly, niejasne testy, i nowe testy by sprawdzic stare testy. Moj okresowy przeglad, ktory tak szczerze mowiac bardzo zaniedbalam, obejmowal miedzy innymi mamografie. No to poszlam, zrobilam i po dwoch dniach dowiedzialam sie, ze COS tam jest i, ze trzeba zrobic dodatkowe przeswietlenia z innego profilu. No wiec przeswietlilam sie drugi raz. Po tym przeswietleniu pani doktor wezwala mnie do gabinetu - tu wiedzialam, ze cos jest nie tak - i powiedziala, ze mam kalcyfikacje, ktore sa co prawda male i na ogol nie sa rakowe ale ona radzi zrobic biopsje. No wiec zrobilam biopsje. Mialam mieszane uczucia co do tego kiedy bym chciala dostac wyniki, czy przed nasza wedrowka z plecakami czy po. Dobra wiadomosc chcialabym uslyszec przed wycieczka a zla po. No ale tak sie nie stalo. W piatek nie bylo telefonu wiec wiedzialam, ze przed nasza wyprawa sie nie dowiem. A jak w drugi dzien wedrowki zobaczylam, ze mam sygnal komorkowy i jest wiadomosc od mojej lekarz, musialam zadzwonic. Prawda, ze glupia jestem?
Nie wiem na razie nic wiecej ponad to co pisze bo rozmowa byla krotka: raz, bo trudno mi bylo gadac, dwa bo Kenus wlasnie ucinal sobie drzemke i nie chcialam go obudzic i zepsuc mu wycieczki. 
Kalcyfikacje, ktore mam sa male bo zlapalysmy je we wczesnym stadium rozwoju (dobrze, ze jeszcze bardziej nie zaniedbalam badan). Sa przedinwazyjne. Jest ich malo i wiekszosc lub moze i nawet wszystkie pani doktor wyssala w czasie biopsji. Standardowa procedura jest by operacyjnie usunac okoliczna tkanke. Zapewniala mnie, ze to jest rak bardzo uleczalny.
To jest tyle co wiem. Czego nie wiem to czy bede musiala miec chemie. Nie wiem czy operacja to jest jedyna opcja a nawet czy to jest konieczna opcja. Mam wiec szereg telefonow do wykonania, pytan do zadania. Douczenia sie o tym specyficznym rodzaju raka. No i co dalej to sie okaze. 
Moze to i lepiej, ze dowiedzialam sie o tym w czasie naszej wedrowki. W domu bym sie tylko rozplakala i caly dzien miala do kitu, a tam byl jakis przedziwny spokoj, ktory pozwolil mi szybko odsunac ponure mysli. Nie ma lepszego lekarstwa na powazne zmartwienia niz Natura i porzadny wysilek fizyczny. Na drugi dzien, praktycznie wcale sie nie martwilam tylko cieszylam sie nasza wyprawa. Mysle, ze teraz moge zebrac mysli do kupy teraz wlasnie dlatego, ze mialam to szczescie by lazic z ciezkim plecakiem po gorach kiedy przyszla ta niemila diagnoza. 
Ale jak pisalam, jest mi ciagle trudno o tym mowic. Kenusiowi oczywiscie powiedzialam, ale dopiero dzisiaj. Chcialam by mial radosne wspomnienia z tej wyprawy. On wiedzial o moich badaniach i nieoczywistych wynikach. Wiadomosc o raku przyjal bardzo spokojnie i jego pierwsza mysl byla by mnie pocieszyc, ze zlapano tego raka bardzo wczesnie. 

Z innych ciekawostek, mam inny okresowy test wyznaczony na piatek. To jest kolonskopia. Znaczy to, ze jutro, w czwartek biore jakies paskudne proszki, pije jakies swinstwo i tak czyszcze sobie kichy. Poniewaz w takim stanie nie bede mogla sie ruszyc z domu, bede miala czas na opisanie naszej trzy-dniowej wedrowki. To, obiecuje, bedzie radosniejszy post.