Kenneth zrezygnowal jak musielismy sie wyewakuowac ze szlaku dowiedziawszy sie o smierci Krzysztofa. Wygasl w nim entuzjazm i tyle. Ale przeszedl polowe i to tez dobre. Ja tez myslalam nie wracac, ale Janek trzymal sie dobrze i zachecal bym kontynuowala, bilety do Polski moglismy miec w sensownej cenie dopiero na 16-go wiec zdecydowalam skonczyc moja wedrowke.
Zgubilam szlak tak na serio tylko raz i to w pierwszej czesci wyprawy jeszcze z Kenem. Poszlismy za sladami w sniegu na przeleczy Donohue i nie sprawdzilismy mapy. Slady pozniej gdzies znikly a my wyladowalismy na podejsciu na inna przelecz i aktualnie bylismy na wiekszej wysokosci niz miala nasza docelowa przelecz. Blad poprawilismy szybko (2 godziny) i pozniej sprawdzalismy mape znacznie dokladniej i czesciej.
Wpadlam do strumienia tylko raz. Glaz, na ktory Kenneth skoczyl bez problemu, postanowil sie przechylic pod moim ciezarem (pora zrzucic pare kilo) i runelam w wode. Poza guzem na glowie i zadrapanym goleniem nic mi sie nie stalo. Aparat ucierpial i przez dwa dni chlupala mu woda w obiektywie, ale pozniej zdecydowal sie dzialac.
Moja czesc solo, bez Kena byla sporo trudniejsza ze znacznie stromszymi przeleczami i wieksza iloscia sniegu. Jestem z siebie dumna i blada, ze dalam sobie rade, bo kilku znajomych z forum internetowego, ktorzy mniej wiecej w tym samym czasie robili szlak, zrezygnowalo, a jeden aktualnie mial wypadek i musial byc ewakuowany przez helikopter. Moze dobrze, ze dowiedzialam sie o tym wszystkim dopiero po powrocie do domu bo zapewne bym sie bala co nie byloby dobre.
Nie bede sie zbytnio rozpisywac, ale chce wspomniec tylko o wspanialych ludziach, jakich spotkalam na szlaku. Bez wyjatku byli to nieprawdopodobnie sympatyczni i pomocni ludzie. Przez dwa dni pokonywalam szlak z bardzo milym Australijczykiem. Zapoznalam sie tez z nieprawdopodomym Japonczykiem,
ktory przylatuje do Stanow by brac udzial w ultra-maratonach po 160km kazdy. Ten facio ma 55 lat. Bylam dumna i blada, ze aktualnie poczekal na mnie bysmy mogli razem zejsc z gory Whitney. Ciekawe o ile szybciej by szedl beze mnie. Niektorymi wieczorami spedzalam szereg godzin gadajac z roznymi wloczykijami zupelnie jakby to byli moi najblizsi znajomi. Te spotkania byly niewatpliwie jedna z wiekszych atrakcji szlaku. Jedyna rzecz, ktora mnie nieco irytowala to to, ze wcale nie bylo kobiet solo. To mi sie wydaje nieprawdopodobne. Wiem przynajmniej o jednej, mojej znajomej ze stanu Oregon, ktora w przyszlym roku bedzie szla sama ale czy kobiety tak na prawde sie boja cos zrobic same? Czy to moze mezowie je kontroluja i zabraniaja?
To jest bardzo krotka relacja, ale musze sie pakowac na wylot do Polski. Moze pozniej napisze wiecej.
(Blogger doprowadza mnie do rozpaczy nieudacznym formatowaniem tekstu; co wiecej nie zawsze daje poprawic pomylki!)