poniedziałek, 31 stycznia 2011

Zaczynamy trening

Po wielu dniach pelnych frustracji i odmow, wreszcie dostalismy pozwolenie na nasza lenia wycieczke na szlak Johna Muira. To jest jak wygrania w toto-lotka bo nie tylko, ze sie zalapalismy, ale na dodatek mozemy zaczac od samego poczatku szlaku bez kombinacji z innymi szlakami i dojazdami. 
Plan jest, ze zaczynamy 15-go lipca, my to znaczy Kenneth i ja, a Janek, jak sie wszystko dobrze ulozy, dolacza sie do nas na ostatnie 80km i razem idziemy na szczyt gory, Whitney, ktora pokonalismy juz dwa razy ale od innej strony.
Musimy doprowadzic sie do znakomitej formy fizycznej co znaczy wiele wycieczek z plecakami, czasami ot tak tylko by potrenowac. Nie zawsze sie uda wyskoczyc w nature jak w ostatni piatek. Najczesciej bedziemy chodzili z garbami po naszym osiedlu i okolicy.


Nasza wyprawa piatkowa byla dosyc krotka, ale pelna wrazen. Kenneth mial zajecia do wczesnego popoludnia wiec ruszylismy na szlak dopiero kolo trzeciej. To daje tylko kilka godzin dziennych by dojsc do pierwszego miejsca, gdzie mozna sie rozbic.


Szlak zaczyna sie bardzo niewinnie w plaskiej jak stol dolinie ale wkrotce musimy z doliny wyjsc i wtedy zaczyna sie ciezka praca. Ludzie sie podsmiewaja, ze trzeba pojechac w gory Sierra Nevada i tam trenowac, by moc lazic po tym parku. My natomiast jestesmy swiecie przekonani, ze ktos ten park aktualnie tak zaprojektowal, ze szlaki ida tylko w gore, nigdy w dol. I to co sie wydaje byc szczytem to jest tylko podpucha, bo jak sie tylko wdrapie na gore jest nastepny pagorek, i nastepny, i nastepny...


Kenneth wydaje sie, ze nie potrzebuje wcale oddychac na tych pagorkach, ja natomiast dysze jak stary parowoz. No, moze nie taki znowu stary, tylko 53-letni.


Znajdujemy przepiekne miejsce na rozbicie namiotu pod wielkimi konarami deba. Deby sa bardzo powszechnymi drzewami w tej czesci stanu i jest ich szereg gatunkow. Niektore, jak te polskie gubia liscie na zime, niektore sa wiecznie zielone z malymi, sztywnymi i jakby powoskowanymi listkami.


 Nasz namiot jest o tyle ciekawy, ze mozna mu zmieniac daszek przed wejcsiem. Ten na zdjeciu jest najwiekszy i najbardziej praktyczny, ale mimo to nie pojdzie z nami w gory bo jest za ciezki, a kazdy gram sie liczy.


Na pewno pojdzie z nami ta mini kuchenka, ktora widac na pierwszym planie. Jest nieprawdopodobnie wydajna, zajmuje malo miejsca no i jest calkiem lekka.
Wieczor zapada bardzo szybko. Dni sa krotkie wiec po szybkim obiedzie chowamy sie do namiotu bo robi sie bardzo zimno. Nawet Kenneth mowi, ze jest chlodno.


I o ile usypialismy przy bezchmurnym niebie, o tyle w nocy padal deszcz a rano budzimy sie w gestej mgle, ktora sie rozwiewa w ciagu godziny. Niebo jest czyste przez kolejne 15min i znowu nachodzi mgla.

Taka zabawa w berka trwa przez wiekszosc ranka. W koncu mgla i chmury wygrywaja i wyraznie widac, ze wbrew temu co obiecywali meteorologowie bedzie padac.


Kazda tak wyprawa nie tylko poprawia nam kondycje i humory ale i uczy nas co dziala a co nie. Warunki na tym szlaku sa zupelnie inne niz te, ktore bedziemy mieli w gorach, ale mozemy przynajmniej przetestowac sprzet.


No i jest to znakomity pretekst by nie siedziec w domu. Bardzo mi zalezy by Kenneth nauczyl sie szacunku dla Mamy Natury. Tego sie nie nabywa przez ogladanie chocby najpieknejszych programow przyrodniczych. Martwi mnie, ze tak malo mlodych ludzi spedza czas w lesie czy gorach. Kenneth juz snuje plany, ze jak ta nasza wyprawa sie uda to on zorganizuje podobna wycieczke dla swoich znajomych. To mi sie wydaja wspanialym pomyslem.


Kenneth ma sporo pracy wiec musimy sie zbierac do domu ale takich parkow, jak ten jest w naszej okolicy sporo i choc nie we wszystkich mozna rozbijac namioty, to we wszystkich mozna trenowac. 


Ten, Henry W. Coe State Park, bardzo nam sie podoba bo jest najwiekszym parkiem stanowym w polnocnej Kaliforni i ma bardzo trudne szlaki i jest zaledwie 45min od nas.