poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Szlak ma oficjalnie 338km ale konczy sie na wysokiej gorze, z ktorej trzeba zejsc wiec dochodzi do 354km. Jak sie doliczy dojscia do punktow zaopatrzeniowych i wycieczki w bok te planowane i te przypadkowe  to w sumie jest 402km. W glowie mi sie nie miesci, przeszlam 402 (czterysta dwa) km.

Kenneth zrezygnowal jak musielismy sie wyewakuowac ze szlaku dowiedziawszy sie o smierci Krzysztofa. Wygasl w nim entuzjazm i tyle. Ale przeszedl polowe i to tez dobre. Ja tez myslalam nie wracac, ale Janek trzymal sie dobrze i zachecal bym kontynuowala, bilety do Polski moglismy miec w sensownej cenie dopiero na 16-go wiec zdecydowalam skonczyc moja wedrowke.





Szlak jest nieprawdopodobnie piekny i o wiele trudniejszy niz jakikolwiek, na ktorym bylam. Snieg na dodatek dolozyl dodatkowe przeszkody, a w tym roku gory Sierra Nevada dostaly 200% normalnego opadu. Zima byla dluga wiec snieg zaczal sie topic sie bardzo pozno. Nigdy do tej pory nie mialam okazji pokonywac pol sniegowych na stromych stokach, i nie musialam nigdy przekraczac rwacych, glebokich i lodowatych strumieni. W srodowisku chodzily legendy o tym jak wyjatkowo trudny jest w tym roku szlak i jak wiele osob rezygnowalo juz po paru dniach. Mysle, ze bylo w tym duzo szczescia, ze skonczylam no bo na pewno nie doswiadczenia i rozsadku. Nie czulam sie nigdy na prawde zmeczona i na pewno nie zniechecona.

Zgubilam szlak tak na serio tylko raz i to w pierwszej czesci wyprawy jeszcze z Kenem. Poszlismy za sladami w sniegu na przeleczy Donohue i nie sprawdzilismy mapy. Slady pozniej gdzies znikly a my wyladowalismy na podejsciu na inna przelecz i aktualnie bylismy na wiekszej wysokosci niz miala nasza docelowa przelecz. Blad poprawilismy szybko (2 godziny) i pozniej sprawdzalismy mape znacznie dokladniej i czesciej.

Wpadlam do strumienia tylko raz. Glaz, na ktory Kenneth skoczyl bez problemu, postanowil sie przechylic pod moim ciezarem (pora zrzucic pare kilo) i runelam w wode. Poza guzem na glowie i zadrapanym goleniem nic mi sie nie stalo. Aparat ucierpial i przez dwa dni chlupala mu woda w obiektywie, ale pozniej zdecydowal sie dzialac. 




Moja czesc solo, bez Kena byla sporo trudniejsza ze znacznie stromszymi przeleczami i wieksza iloscia sniegu. Jestem z siebie dumna i blada, ze dalam sobie rade, bo kilku znajomych z forum internetowego, ktorzy mniej wiecej w tym samym czasie robili szlak, zrezygnowalo, a jeden aktualnie mial wypadek i musial byc ewakuowany przez helikopter. Moze dobrze, ze dowiedzialam sie o tym wszystkim dopiero po powrocie do domu bo zapewne bym sie bala co nie byloby dobre.










Na sam koniec postanowilam wdrapac sie na gore Whitney w nocy przy swietle ksiezyca by zobaczyc wschod slonca. No wiec ksiezyc postanowil sie schowac za gore jak tylko weszlam na szlak a ja na dodatek zapomnialam, mimo, ze na Whitney bylam dwa razy, jak trudny jest szlak po grani. Po nocy jest on jeszcze trudniejszy, ale powoli, bardzo powoli jakos dogramolilam sie do szczytu. Wiekszosc ludzi zostawia ciezkie plecaki na grani, ale ja tym razem bylam madrzejsza i wzielam plecak by miec ze soba spiwor. Na szczycie, ktory ma wysokosc 4421m, bylo lodowato i wiatr wial jak szalony, wiec spiwor sie bardzo przydal, ale warto bylo pomarznac bo wschod slonca byl przepiekny.

Nie bede sie zbytnio rozpisywac, ale chce wspomniec tylko o wspanialych ludziach, jakich spotkalam na szlaku. Bez wyjatku byli to nieprawdopodobnie sympatyczni i pomocni ludzie. Przez dwa dni pokonywalam szlak z bardzo milym Australijczykiem. Zapoznalam sie tez z nieprawdopodomym Japonczykiem, 























ktory przylatuje do Stanow by brac udzial w ultra-maratonach po 160km kazdy. Ten facio ma 55 lat. Bylam dumna i blada, ze aktualnie poczekal na mnie bysmy mogli razem zejsc z gory Whitney. Ciekawe o ile szybciej by szedl beze mnie. Niektorymi wieczorami spedzalam szereg godzin gadajac z roznymi wloczykijami zupelnie jakby to byli moi najblizsi znajomi. Te spotkania byly niewatpliwie jedna z wiekszych atrakcji szlaku. Jedyna rzecz, ktora mnie nieco irytowala to to, ze wcale nie bylo kobiet solo. To mi sie wydaje nieprawdopodobne. Wiem przynajmniej o jednej, mojej znajomej ze stanu Oregon, ktora w przyszlym roku bedzie szla sama ale czy kobiety tak na prawde sie boja cos zrobic same? Czy to moze mezowie je kontroluja i zabraniaja? 

To jest bardzo krotka relacja, ale musze sie pakowac na wylot do Polski. Moze pozniej napisze wiecej. 
(Blogger doprowadza mnie do rozpaczy nieudacznym formatowaniem tekstu; co wiecej nie zawsze daje poprawic pomylki!)