wtorek, 5 października 2010

Z podziekowaniami dla Marii Sklodowskiej...

Gdyby nie Maria Sklodowska nie mialbym wyboru. Gdyby nie cale zastepy naukowcow, w wiekszosci bezimiennych, nie wiedzialabym nawet, ze mialam raka. Gdyby...

Ale wybor mam. 

Od samego poczatku pocieszano mnie, ze "to nic" i ze "nie ma czym sie martwic". No wiec jak "to nic" to niby dlaczego wyladowalam na stole operacyjnym?
Po operacji tez bylam pod wrazeniem, ze to juz po wszystkim. Tak mi niby powiedziano.
Pare dni temu przy zdjeciu szwow pan doctor powiedzial, ze pora na wizyte u onkologa, promieniowanie i zapewne terapie blokujaca estrogen. NIBY CO?
Zatkalo mnie tak, ze nawet nie zadalam mu zadnych pytan, co jest zupelnie nie w moim stylu.
Zatkalo mnie tak, ze Janek wrecz do niego zadzwonil by sie dowiedziec skad ta zmiana. Ale uslyszal, ze "to nic", ze jestem w znakomitym stanie i  by "sie nie martwic". Janka to przekonalo, mnie nie. No bo ja to slyszalam zbyt wiele razy.
Umowienie z pania onlolog dostalam natychmiast - moj paranoiczny mozg od razu zaczal myslec, ze to to jednak musi byc "cos" skoro tak szybko.

Pani doktor spedzila z nami duzo ponad godzine dokladnie opisujac mojego raka, wyjasniajac opcje lecznicze i cierpliwie odpowiadajac na setki naszych pytan. 

W skrocie:
  1. mam nieprawdopobne szczescie, ze tak bardzo wczesnie tego raka zlapano (plus)
  2. rak jest w calosci usuniety z dostatecznym marginesem (plus)
  3. komorki rakowe mialy receptory estrogenne (minus)
  4. nie ma historii raka piersi w mojej rodzinie (plus)
  5. jest natomiast historia raka narzadow kobiecych (minus)
mam opcje do wyboru (to dzieki pkt. 1)
  1. napromieniowanie calej piersi (plucom tez sie niestety dostaje)
  2. napromieniowanie tylko tego kawalka gdzie byl rak (ciagle nie sprawdzona w 100% metoda)
  3. piec lat prochow blokujacych estrogen (paskudne srodki uboczne)
  4. czeste mamogramy i bardzo zdrowy styl zycia (dluga lista ale nie taka trudna)
Podsunela tez pomysl, ze jesli chce, moge zrobic badania genetyczne by zobaczyc czy nie mam mutacji w genach, ktora to mutacja w 80-90% gwarantuje raka albo piersi albo jajnikow (ale nie macicy a ja nie wiem jakiego dokladnie raka miala babcia i ciotka).

Poczucie, ze moje leczenie, a przynajmniej decyzje lecznicze sa calkowicie w moich rekach jest... no nie ma slowa, ktore by dostatecznie dobrze oddalo co to dla mnie znaczy. Nie jestem juz czescia zautomatyzowanego procesu leczniczego. Nie musze czekac na to co mi kto przepisze, powie, gdzie skieruje. Nie tylko moge sama decydowac o tym co dalej (niby to zawsze bylo w mojej gestii) ale moi lekarze aktualnie mnie do tego zachecaja. Bezsilnosc to nie jest stan, w ktorym dobrze sie czuje.

Jak stalam w tym roku przy grobowcu Marii Sklodowskiej w Paryzu myslalam jak bardzo jestem wdzieczna za jej wysilek.  Wtedy, a to dopiero bylo po wstepnych mamogramach jeszcze przed ostatecznym werdyktem, ze mam raka, balam sie, ze bede musiala poddac sie promieniowaniu. Teraz zdecydowalam nie poddawac sie naswietlaniom. Jestem jednak wdzieczna za swiadomosc, ze mam te opcje gdybym jej kiedys w przyszlosci potrzebowala.

Ja bardzo gleboko wierze, ze to jak zyje, co jem i w jakiej jestem kondycji fizycznej ma wielki wplyw na zdrowie. Znajduje potwierdzenie tego nie tylko w pracach starozytnych filozofow ale i coraz czesciej w powaznych pismach naukowych. Przez wiekszosc mojego zycia naduzywlam moj organizm. Kilka ostatnich lat bylo lepszych (co naprawde widac po wynikach moich ostatnich testow krwi) wiec taki kurs bede trzymac.

Zamykam wiec rozdzial rakowy. Mam nadzieje do niego wiecej nie wracac. Wole pisac o weselszych rzeczach.