niedziela, 3 października 2010

Yosemite Falls

Zebralismy sie we trojke z namiotami do Yosemite. Co roku robi sie coraz trudniej zdobyc rezerwacje na polach namiotowych, ale ja bylam przezorna i zalatwilam nasze jeszcze w marcu. To byla czesc prezentu urodzinowego dla Janka i smiesznie bylo zrealizowac ten prezent pol roku pozniej.
 




Do parku dojechalismy wieczorkiem, rozbilismy namiot, powedzilismy sie przy ognisku i poszlismy wczesnie spac by z samego rana znalezc sie na szlaku a poniewaz nie spalismy w dolinie, musielismy doliczyc czas na dojazd. 
Tym razem wybralismy sie na gore wodospadu Yosemite. Nie jest to bardzo dlugi szlak ale  jest dostatecznie stromy by przecwiczyc nasze plucka. To znaczy Janek i ja ciezko dyszelismy a Kenneth skakal ze skaly na skale i wcale nie bylo po nim widac wysilku. 

Na szlaku  byo troche ludzi ale wyraznie jest just po sezonie turystycznym. Spotkalismy kilku Niemcow i Australijczykow a pozniej w restauracji widzielismy grupe mlodych Polakow. Kenneth by zapewne wolal porozmawiac z kims po francusku ale  tym razem nie bylo zadnych Francuzow czy chocby Kanadyjczykow (przynajmniej tych z Quebec). 
Juz z dna doliny widzielismy, ze do wodospadzu nie dowiezli wody. Chlopaki sie podsmiewaly, ze park Yosemite zapewne nie zaplacil rachunku za wode. Troche szkoda, bo szlak przechodzi bardzo blisko skaly, z ktorej na ogol woda hucznie sie leje, a teraz nie spadla ani kropla. Mimo to wyprawa byla bardzo udana bo widoki na okoliczne gory i doline Yosemite byly przepiekne. A dla mnie najwazniejsze bylo, ze wreszcie wdrapalismy sie na cos razem, we trojke. Janek w tym roku mial sporo wyjazdow sluzbowych i innych wiec wiekszosc naszych wypraw robilam tylko z Kenusiem. Bardzo sie wiec ucieszylam, ze tym razem bylismy w komplecie.
Po poludniu troche padal deszcz co dla nas bylo duza atrakcja. Nasze deszcze zaczna sie moze za miesiac jak dobrze pojdzie. Troche nam teskno do opadow, poszlismy wiec nad rzeke by pomoczyc nogi i dac sie nieco zmoczyc. W przeciwienstwie do  autokarowych turystow nie mielismy zadnych kurtek i o ile oni szczelnie owinieci w ceratki mieli ponure miny, my cieszylismy sie ta zmiana pogody.

Postanowilam zabrac chlopakow do restauracji, ktora jakis czas temu pokazala mi kolezanka, ale to miejsce otwiera sie dopiero pozniejszym popoludniem. Mielismy nieco wolnego czasu wiec wybralismy sie na kawke i dla zabicia czasu rozegralismy kilka partyjek gina. Troche nie pamietalismy regul gry wiec powymyslalismy nasze wlasne. To znaczy Janek i Kenneth goraco dyskutowali jakie powinny byc reguly a ja staralam sie cierpliwie odczekac az cos ustala.
Warto bylo poczekac na otwarcie restauracji (i przeplacic) bo jedzenie bylo super. Zauwazylam, ze wiele dan bylo ekologicznych a miesne dania reklamowaly sie, ze sa ze zwierzat karmionych naturalna pasza a nie kukurydza.

Zanim wrocilismy do kampowiska bylo juz dawno po zachodzie slonca. Po omacku trafilismy do namiotu bo bardzo inteligentnie zostawislimsy latarki... w namiocie. Nawet nie wiem kiedy usnelismy.
Rano obudzilo nas bombardowanie. Wiewiorka wdrapala sie na szczyt sosny i odgryzala szyszki, ale to byly szyszki kolosy wiec spadaly z wielkim hukiem, na szczescie nie na nasze glowy. Po zrzuceniu z dziesieciu szyszek, wiewiora nic sobie nie robiac z naszej obecnosci zabrala sie za obrabianie ich z nieprawdopodobna wprawa tak wiec po kilku minutach z szyszki zostal tylko ogryzek.

No to tyle o naszym wypadzie. Niby nic, ale dla nas jest niesamowita radocha polazic po gorach,  popodziwiac widoki,  powdychac nasycone zapachami lesnymi powietrze i oderwac sie od codziennych trosk. Janek ma miec bardzo zaganiany tydzien, a ja nawet nie chce zagladac do mojego kalendarza. Zerkne jutro.