wtorek, 28 września 2010

Dzien jak codzien (dlugi post)

Budze sie czesto przed czwarta rano a jak zaspie to o piatej koty, ktore regularnie sypiaja w moich nogach,  na pewno mnie obudza mruczeniem, chodzeniem po mnie, a w akcie desperacji Sierra kilka portafi skoczyc na mnie z nocnego stolika. Jak tylko zaczne sie ruszac oba biegna do drzwi lazienki i czekaja tam na mnie, bo wiedza, ze to jest pierwsze miejsce, do ktorego pojde a one musza mi towarzyszyc. 
Jak tylko rusze w strone schodow, one pedza, ziegaja do polowy i siadaja czekajac az ja sie wygramole z sypialni. Smiesznie wygladaja sidzac na stopienku ze zwisajacymi w dol ogonami. 
Koty dostaja sniadanie wpierw, nawet zanim ja zrobie sobie kawe. No tak, bez kawy sie nie obejdzie. Siadam na krotka chwile do komputera by sprawdzic poczte, zobaczyc co kalendarz mowi o dniu dzisiejdzym i zerknac na wiadomosci, bo a nuz swiat wybuchl jak spalismy i ja nic o tym nie wiem.  Sierra siada na moich rekach uniemozliwiajc mi pisanie ale nie mam sumienia by ja zgonic. To jest jej ranny obyczaj a mi robi sie cieplo na serduszku gdy ona do mnie regularnie przychodzi.
Nie spedzam przy komputerze zbyt wiele czasu, tylko tyle by sie zorientowac co sie bedzie dzisiaj dzialo.
Ranki sa moim prywatnym czasem i nie chce go 'marnowac' na komputer. Dzisiaj zaczynam nowy rodzaj treningu. Na ogol ide biegac albo jade do silowni, bo choc mamy ciezary w domu to jakos trudno mi sie zmotywowac by z nimi w domu cwiczyc. Na silowni jakos latwiej. Ale dzisiaj dla odmiany zakladam plecak wyladowany hantelkami owinietymi w stare reczniki i spiwory, cos okolo 18kg i ruszam na osiedle. Nasza okolica jest bardzo pagorkowata wiec ciezko pracuje. Jest bardzo cicho, ptaki jeszcze spia wiec slychac tylko swierszcze i moje stopy. Trenuje na bosaka by wzomocnic wszystkie te miesnie i sciegna, ktore nie pracuja jak sa w butach. Na niebie wysoko ksiezyc i Orion a w dali w dolinie, jak z lotu ptaka, widac swiatelka San Jose. Dzisiaj nie ma oszczedzania sie jak na ostatniej wyprawie w gory. Ide jak tylko szybko daje rade i jestem calkiem zadowolona z tempa jakie osiagam i z tego ze pluca i serce dobrze pracuja. To nie jest az taki wysilek jak na szlaku gdzie na ogol idzie sie calymi godzinami ale dobre i to. No i ciesze sie, ze nie czuje zadnego bolu. Mysle, ze nastepnym razem obciaze plecak wiecej, moze do 20-22kg. 
 Jak wracam resztka kawy jest juz zimna, ale jestem tak rozgrzana, ze po dorzuceniu kostki lodu smakuje wspaniale. Czeka mnie tez zimny prysznic, jesli do tej pory sie nie obudzilam to to mnie na pewno rozbudzi. Dopiero teraz siadam by odpowiedziec przynajmniej czesciowo na poczte komuterowa.

Janek ostatnimi czasy tez sie zrobil ranny ptaszek. Nie ma spania do 8-ej czy 9-tej. Budzi sie raniutko bez mojego poganiania (duza ulga!!!), je sniadanie,  pije kawe, sprawdza wiadomosci ze swiata (oboje mamy na tym punkcie bzika wiec szybko sie wymieniamy uwagami "czy czytales?"), prysznic i do pracy. Udaje nam sie zamienic kilka slow o planach na dzien ale to wszystko. Moze wieczorem bedzie wiecej czasu na jakas sensowna rozmowe.

Kenneth to jest nastolatek do kwadratu wiec jego zegar biologiczny nie jest dostosowany do rozkladu jazdy doroslych. Zupelnie serio, naukowcy twierdza, ze mlodzi ludzie maja inny rytm dobowy niz dzieci i staruchy jak my. Nie bez powodu wiec lubia siedziec po nocach i spia jak susly rano. Niestety nie moge sie rozczulac nad Kenusia zegarem biologicznym bo ma rano zajecia. College wyraznie tez ma malo sympatii dla rytmow dniowych swoich studentow.
Na szczescie Kenneth jest w stanie zebrac sie szybko. Zjada sniadanie, myje zeby, sto razy wraca do swojego pokoju bo czegos zapomnial i jedziemy dentysty modlac sie by za dlugo tam nie zeszlo, bo musimy sie wyrobic na zajecia.  Na szczescie wszystko idzie skladnie , dziur nie ma, ruch na autostradzie duzy ale jakos idzie wiec pod collegem jestesmy piec minut przed czasem. Wyrzucam go tam i pedze do swojego lekarza, ktorego przychodnia jest oczywiscie po przeciwnej stronie miasta., aktualnie nie tak daleko od Kena dentysty. Ruch na drogach wcale nie zamalal wiec ledwo co sie wyrabiam na umowiona godzine. 

Wizyta nieco sie przeciagnela wiec lamie szereg ograniczen predkosci i nieco sie spozniam by odebrac Kenusia, ale nie jest zle, bo ma czas na zjedzenie lunchu w samochodzie  w drodze na francuski. Nathalie, jego nauczycielka jest przeurocza osoba i caly czas mi powtarza, jakbym sie przeniosla do Paryza chocby na 6 miesiecy to Kenusiowi by to wystarczylo by opanowal jezyk. Juz sie pakuje.
Ja na lekcjach franuskiego nie siedze. Kiedys bylo tam wiecej studentow, ale Kenneth nieco wyprzedzil innych i Nathalie stwierdzila, ze on w tej grupie sie nudzi i marnuje czas wiec zaczela go uczyc zupelnie prywatnie. Szukamy wiec kogos na jego poziomie ale niestety Amerykanie nie ucza sie obcych jezykow, a jesli juz to jest to hiszpanski.  Znajomej chlopak byl zapewne na poziomie Kenusia ale w tym roku przeprowadzil sie z mama sie do Nowego Jorku bo on jest calkiem utalentowanym skrzypkiem i zostal zaakceptowany go do slynnej szkoly Juilliard dla mlodych muzykow. Ma nadzieje dostac sie do college Juilliard za dwa-trzy lata.
Jak Kenneth ma francuski ja moge tylko czekac. Nathalie mieszka w takiej okolicy, ze nie mam dosyc czasu by gdziekolwiek dojechac i cos zalatwic. Biore wiec telefon i ide na spacer. Moge wreszcie oddzwonic do Shirley, ktora od dwoch dni zostawia mi wiadomosci. Shirley mieszka teraz w San Diego, ale nawet mimo duzej odleglosci jest to jedna z moich blizszych kolezanek. Jak bywalam w Polsce po pare tygodni bo a to tata chorowal, a to mama zlamala noge, Shirley aktualnie dzwonila do mnie do Polski by mnie wesprzec i pocieszyc, a ze ona nie bardzo sie kocha z komputerami, to dzwonila ze swojego telefonu wydajac na to majatek. Spacer i rozmowa z Shirley relaksuja mnie nieco.

W drodze z francuskiego wpadamy do biblioteki, gdzie czekaja na nas zamowione przez internet ksiazki. To jest duza wygoda. Jak dla mnie nasza biblioteka moglaby byc tylko drive through. Na ogol wiemy czego potrzebujemy, zamawiamy i tylko zatrzymujemy sie na chwile by odebrac. W samochodzie debatujemy czy autorzy konstytucji amerykanskiej (swietego tu dokumentu) zamierzali by konstytucja ewoluowala w miare uplywu czasu i zmian w spoleczenistwie czy by byla jak dziesiec przykazan. Kenusia kursy robia sie coraz ciekawsze.

Moje obiady na szczescie nie wymagaja na ogol wielkich przygotowan. Kenneth ma jakies referaty do przygotowania a ja myje, siekam, mieszam, dusze i obiad gotowy. Janek stara sie wyrobic na wspolny obiad i na ogol mu sie udaje ale dzisiaj ma jakies dodatkowe zebrania wiec bedzie jadl bez nas. Kenneth sprzata po obiedzie i po gotowaniu.

Udaje mi sie jakos w miedzyczasie zrobic pranie ale jest juz za pozno by wywiesic na dwor wiec wszystko idzie do suszarki. Biedna ta nasza planeta, ale boje sie, ze w nocy nasze liski dorwa sie do naszego prania. Raz mi juz porwaly recznik, ktory sie suszyl tuz pod oknem. Mialy z nim sporo zabawy.

Wieczorkiem ogladamy film, ktory aktualnie jest wymogiem na kurs o polityce i rzadzie amerykanskim. Pleasantville to obraz malego miasteczka amerykanskiego zywcem wziety z seriali telewizyjnych lat 50-tych. Idylliczne zycie w utopijnym swiecie, ktory nigdy naprawde nie istnial. Rzeczywistosc mieszkancow rozsypuje sie gdy stykaja sie z dwojka nastolatkow, ktorzy zupelnie niechcacy laduja w ich swiecie. Ludzie w Pleasantville nagle nabieraja swiadomosci, ze swiat jest znacznie wiekszy i o wiele bardziej skomplikowany niz ich male miasteczko. Jedni buntuja sie i probuja za wszelka cene zachowac status quo. Inni sa glodni nowych doswiadczen i spragnieni wiedzy. Nagle mily swiatek przestaje byc mily.  No dobrze, duzo by o tym filmie mozna bylo mowic. Aktualnie ogladanie go zajmuje nam mnostwo czasu bo co chwile zatrzymujemy dysk by dyskutowac.

Robi sie pozno. Troche sprzatam, ale jakos mi to slabo i powoli idzie, mam jeszcze tone poczty, ktora raczej zignorowalam rano. 
Przed snem czytam nieco. Sylwester lubi mi w tym pomagac i ociera sie o ksiazke mruczac z uciecha. On lubi te ksiazki w twardych okladkach bo maja ostre kanty. Zawsze go ciagnelo do ksiazek. Jeszcze jak byl maly lubial sie klasc na Kenusia ksiazce do algebry co bylo znakomitym wykretem na nie robienie zadan. No bo przeciez nie mozna kociaka spedzic czy przesunac.
Czasem napisze jeszcze cos w blogu, przeczytam znowu wiadomosci (nic dziwnego, ze pozniej budze sie w nocy i nie moge usnac). No i zanim usne zastanawiam sie, co dzisiaj zrobilam i jakos jak to podsumuje to wychodzi na to, ze NIC. No bo chwasty nadal ciesza sie zyciem a przez ostatnie tygodnie sie ladnie rozrosly. Gryzie mnie, ze Kenneth nie mial dzisiaj czasu na wysilek fizyczny wiec juz planuje, ze jutro na zajecia pojedzie na rowerze. Posilki na nasza zaplanowana wycieczke campingowa w ten weekend nawet nie sa zaczete. Nie rozplanowalam trasy wycieczki, na ktora zabieram na poczatku pazdziernika znajome mamy (coz, bedziemy bladzic). Nie oprawilam w ramki zdjec z naszych wakacji. Mialam tez znalezc materialy o reformacji. Lista jest dluga. No i co ja robilam caly dzien? Moze jutro dokonam wiecej.