środa, 8 grudnia 2010

53


Jest szaro-buro, zimno i wietrznie i lada moment bedzie padac a moi chlopcy wyrzucaja mnie z domu. No niby uprzedzili mnie kilka dni temu, ze mnie dzisiaj nie chca mnie widziec ale przy takiej pogodzie, nie pozwolic mi na wygrzewanie sie pod cieplym kocykiem jest kompletnym brakiem serca. 
Ja zaplanowalam sobie wycieczke w pobliskie pagorki z Carrie ale ona jak zobaczyla co sie dzieje za oknem, jak kazda rozsadna osoba, postanowila zrobic sobie goraca herbate i zostac w domu, zapewne pod cieplym kocykiem. 
Moje opcje, skoro ja dzisiaj domu nie mam: polazic po sklepach, dac sie namowic na siedzenie w domu z Carrie i pytlowanie przez szereg godzin, pojsc zgodnie z planem na szlak. Sklepow nie lubie, Carrie lubie bardzo, ale przeciez nie bede siedziala u niej caly dzien, pozostaja wiec pagorki. Moze wpadne do Carrie na godzinke, ale wpierw ide w las.


Oh, o co tu chodzi? Chodzi o moje urodziny. Chlopaki cos knuja i mnie, biedna, prawie 53-cio letnia kobiete wyrzucaja z domu na zimno. Wole nie myslec co oni zrobia z domem. My nigdy nie obchodzimy urodzin czy imienin we wlasciwym dniu, tylko w najwygodniejszy weekend. Ta metoda mamy wiecej czasu na obchody. 

Jak wyjezdzam z domu zaczyna kropic, ale ja mam wszystko co potrzeba na deszcz czyli kurkte i dobry humor. Widac komus na gorze to sie spodobalo bo zakrecil kurek i jak dojezdzam na parking to nie tylko nie pada ale nawet widac troche slonca, choc nie za duzo. 

Na parkingu jest kilka samochodow tych dzielnych ludzi, ktorzy sie nie boja prognozy pogody i nie poddaja sie przed swiatecznemu szalenstwu kupowania prezentow. Ciekawa jestem ile czasu przecietny Amerykanin spedza w sklepach.
Widze starszego pana, ktory z chodzikiem powolutku i niejakim trudem chodzi po niezbyt duzych kolkach wokolo samochodu. Poltorej godziny pozniej, jak bede znowu przechodzila obok tego parkingu on nadal spaceruje. Domyslam sie, ze przyjechal tu z kims i jego towarzysz(e) poszedl na szlak a on trenuje gdzie moze. Zapewne jest po jakiejs operacji, moze stawu biodrowego. Mysle, ze nie ma jeszcze 80 lat, ale niewiele mu brakuje, natomiast to czego mu nie brakuje wcale to samozaparcia. Jestem pelna podziwu.

Biore ze soba tym razem kijki (choc nie lubie ich zbytnio) bo w lecie moga sie przydac przy ciezkich plecakach i stromych podejsciach. Dzisiaj wybieram sie z malym plecakiem, w ktorym mam tylko kurtke i wode. Staram sie utrzymywac dobre tempo, choc po wczorajszej przechadzce z 19kg plecakiem nogi mi nieco odmawiaja posluszenstwa a pagorki w tym parku sa strome. Juz po kilkunastu minutach sciagam cienki sweterek i zostaje tylko w koszulce bez rekawow. Wazne jest by sie nie zatrzymywac, bo wtedy robi sie zimno.

Na szlaku jest malo ludzi, troche rowerzystow (ci maja pare w nogach) i male grupki Azjatow (ci bardzo dbaja o swoja kondycje). Dzisiaj nie mam nastroju na pogaduszki wiec tylko rzucam szybkie 'jak sie masz' i pne sie w gore. Wydaje sie, ze te pagorki ida wylacznie do gory.

Jest slicznie, bo mimo ciemnych chmur od czasu do czasu przeblyskuje slonce, a przez chwile nawet widac tecze. Ale moja wyprawe przerywa telefon. Kenneth mnie zawiadamia, ze mam pozwolenie na powrot do domu. I dobrze, bo jeszcze troche i bym padla z wycienczenia.



No wiec so panowie wymyslili? Otoz jak nam budowali ten dom tak bylismy zaganiani wybieraniem wyposazenia, ze zupelnie przegapilismy lampy. Powiesili nam wiec standardowe (czytaj paskudne). Powiedzielismy sobie, ze to nie problem, ze przeciez latwo je sami wymienimy. To bylo chyba 13 lat temu. Jakos nigdy sie nie zebralismy by je wymienic i tylko od czasu do czasu komentowalismy jak nie lubimy naszych lamp, szczegolnie tej w kuchni. Aktualnie Janek jakos lepiej te lampe znosil niz ja. No wiec Kenneth wpadl na pomysl by wreszcie sie tym zajac. Po dlugich meczarniach i poszukiwaniach wybrali z Jankiem bardzo oryginalny zyrandol i go obaj dzielnie instalowali podczas gdy ja ganialam po gorach. 




Jak wchodze do domu nic nie widze poza wielka kupa misternie ulozonej tektury na srodku pokoju. Na czubku tej gory lezy stary zyrandol. 
Janek i Kenneth stoja obok dumni i bladzi z niewinnymi usmieszkami na buzkach. Ja oczywiscie jestem zupelnie zaskoczona. 


Nowa lampa jest bardzo mi sie podoba. Janek wiedzial, ze kupowanie jej beze mnie to bylo duze ryzyko bo jesli chodzi o lampy ja jestem dosyc wybredna. Co wiecej oboje odnosimy wrazenie, ze Amerykanie na lampach sie nie znaja. Zawsze jak jestesmy w Polsce widzimy zyrandole, ktore nam sie szalenie podobaja, tutaj prawie nigdy. Moze dlatego tyle czasu nam zajelo by wreszcie wymienic to nasze paskudztwo. 


Bardzo ciekawe sa klosze mojego nowego zyrandola bo przy zapalonych zarowkach delikatnie opalizuja. Co wiecej zauwazam, ze zalozony jest sciemniacz wiec bedziemy mogli jadac nasze obiadki w nastrojowej atmosferze. No i poniewaz lampa jest moja tylko ja bede miala prawo ja wlaczac, wylaczac i regulowac jej jasnosc. 



Ale, jakbym nie byla dostatecznie rozpieszczona, Janek zapowiada, ze tak naprawde to bedziemy obchodzic moje urodziny we wtorek. Szok. Obchodzic urodziny w dzien urodzin? A co, niby nie bylo dosyc niespodzianiek?


Raniutko we wtorek schodze by sobie zrobic kawke a na stole pod moim nowym zyrandolem stoi piekny bukiet karminowych roz. 


Wieczorem mielismy super obiad, sushi z surowym tunczykiem i lososiem i ze... swieczkami, bo ja prosilam by nie bylo totow czy innych slodyczy. No wiec na sushi nie ma dostatecznie duzo miejsca na 53 swieczek wiec chlopaki wymyslily by wsadzic 5 i 1/3 swieczek. Siedzielismy i gadalismy do poznej nocy. 




Moze powinnam miec urodziny czesciej.